Spowiednik nie może się przerazić
Paweł Kozacki OP: Kiedy w przypadku czynów osób uzależnionych mamy do czynienia z grzechem, a kiedy z chorobą? Czy jest kryterium pozwalające odróżnić jedno o drugiego?
Jeśli uzależnienie jest chorobą, to nie ma konieczności spowiadania się z czynów, które z niego wynikają.
Skoncentrowałeś się na masturbacji, czyli dziedzinie dotyczącej uzależnień seksualnych, ale czy nie podobnie jest z paleniem tytoniu albo zdiagnozowaną chorobą alkoholową?
Jeśli mamy do czynienia ze diagnozowaną chorobą alkoholową, to jest prościej. Istnieje bowiem opinia fachowca, terapeuty, psychologa, który już ją rozeznał. Jest się więc do czego odwołać, spowiednik nie jest sam w ocenie sytuacji. Zacząłem od masturbacji, bo ona najczęściej pojawia się w konfesjonale. To jest najczęstsze cierpienie ludzi, dlatego że dotyczy sfery najdelikatniejszej i rany tam się najszybciej pojawiają. Zaryzykowałbym twierdzenie, że proporcje między wyznaniem w konfesjonale masturbacji a alkoholizmu wynoszą 10:1. Natomiast najrzadziej pojawia się wyznanie dotyczące palenia tytoniu. Pomimo ewidentnego uzależnienia mamy do czynienia z największym przyzwoleniem dla tego nałogu. Nie słyszałem, by ktoś powiedział, że jest chory, bo jest uzależniony od papierosów.
Proporcje, które podałeś, mogą wynikać z tego, że w każdym rachunku sumienia przeczytamy, że masturbacja jest grzechem, a w wypadku alkoholu grzechem jest jego nadużywanie, tyle że jest to termin nieostry i łatwo się oszukiwać: ja nie nadużywam. Wróćmy jednak do rozeznawania, co jest grzechem, a co chorobą. Czasem może to być przyczyna niezależna od człowieka – doświadczenia z dzieciństwa, krzywda itp., a czasem dorosły człowiek wie, co robi, wchodząc w pewne działania. Zatem czy można mówić, że uzależnienie jest zawinione przez człowieka?
Owszem, ale ja, opisując ten schemat, wypowiadam się jako ksiądz, który ma 45 lat, który ma doświadczenie konfesjonału, który na ten temat myśli, czyta, zastanawia się… A młody człowiek, który sięga po taki czy inny środek, nie jest świadom konsekwencji. Natomiast to, za co jesteśmy odpowiedzialni, to praca nad dwoma pierwszymi punktami: poczuciem własnej wartości i relacjami. Poczucie własnej wartości bardzo mocno łączy się z relacją z Panem Bogiem. Nie chodzi jednak o obowiązki religijne, ale o dotarcie do fundamentu swego życia: Kim jestem? Po co jestem? Jaka jest moja wartość? Modlę się, by się przekonać, że jestem chciany, kochany, potrzebny… Jeśli mam swoją tożsamość, to nie będę palił jointów. Jeśli natomiast człowiek jest sam albo ma wokół siebie ludzi podważających jego wartość, to nie ma szans się o niej przekonać.
Złamałbym jednak ten schemat młodego człowieka, który nie jest świadomy konsekwencji swoich czynów. Znam dojrzałych ludzi, np. księdza, lekarza, dyrektora, którzy przed trzydziestką prawie nie pili, a dziś są alkoholikami. Sięgając po piwo dla zmniejszenia stresu albo po wieczornego drinka na sen, mogli chyba przewidzieć, czym to się skończy. Powtarzam zatem pytanie – czy nie ponoszą oni odpowiedzialności za swoje uzależnienie?
Odpowiedzialność, z punktu widzenia wiary, jest w przyjęciu zdania Jezusa: „Co przyjdzie człowiekowi, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł”. Możesz być superduszpasterzem, superspecjalistą czy supermenedżerem, ale jeśli zaniedbujesz swoją duszę, to nic to ci nie da. Do uzależnienia prowadzą złe sposoby radzenia sobie z własnym bólem. Jeśli chemicznie uśmierzam duchowy ból serca, to prawdopodobnie od tego środka się uzależnię. Jednym sposobem poradzenia sobie z pustką, jest zmierzenie się z nią.
Czy pustka jest jedyną przyczyną? Kiedy mówimy o stresie czy napięciu, chodzi raczej o wyrzucenie nadmiaru myśli, emocji, napięć, problemów, które człowiek w sobie niesie.
Zgadza się, zatem jeśli rozszerzymy przyczyny, które powodują ból, to i tak wracamy do punktu, w którym myśląc o odpowiedzialności, muszę pracować nad poczuciem własnej wartości oraz nad relacjami. Warto zatem zadać sobie pytanie, w jaki sposób pracuję nad tymi obszarami. Skąd czerpię poczucie własnej wartości? Czy relacje, które mam, pozwalają mi opowiedzieć wszystko o sobie. To bardzo ważne, bo wielu ludzi ma poczucie osamotnienia, nie znajduje nikogo, kto chciałby ich wysłuchać. Wrażliwi słuchacze to bardzo deficytowy towar na świecie. Niemniej obowiązkiem człowieka jest znalezienie sobie kogoś, przed kim może wszystko z siebie wyrzucić. No, może lepiej powiedzmy – szukanie kogoś takiego, w myśl słów Jezusa „Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam”. W nowoczesnych systemach zarządzania mówi się o mentorze. Jeśli chcesz odpowiedzialnie kierować firmą, musisz mieć mentora. Można oczywiście rozmawiać z Panem Bogiem, ale wątpię, czy ktoś potrafi tak rozmawiać z Bogiem, że nie potrzebuje rozmowy z człowiekiem. Zatem ważne jest, by nie tylko znać takiego człowieka, ale również dbać o to, by się z nim spotkać i przed nim wypowiedzieć. Znacznie łatwiej jest sięgnąć po whisky, niż zorganizować spotkanie z przyjacielem. Whisky działa szybciej, co kusi w sytuacji, gdy jest tysiąc spraw do załatwienia. Poza tym szukanie kogoś, kto mnie wysłucha, zmusza do uznania, że nie mogę sobie sam poradzić. Młodym i dynamicznym menedżerom niełatwo to przyznać, ale jednak jest to prawda – nie zostaliśmy stworzeni do samotnego radzenia sobie z problemami, zostaliśmy stworzeni jako istoty, które się nawzajem potrzebują.
Bywa jednak, że czasem ludzie przychodzą do konfesjonału, by znaleźć mentora i wypowiedzieć samego siebie.
No tak, a gdzie biedny i cierpiący człowiek ma wypowiedzieć samego siebie? Czytając Wyznania św. Augustyna, zrozumiałem, że on podsumowuje swoje życie w kryzysie wieku średniego, ma 47 lat, spowiada się z życia. Również łacińskie brzmienie tytułu, Confessiones, podpowiada, że mamy do czynienia ze spowiedzią – od tego słowa pochodzi przecież nasz konfesjonał. Jednak to jego wyznanie, również swoich grzechów, jest uwielbianiem Pana Boga. Zatem ma ono zupełnie inny sens. Zbyt często skupiamy się na wyznaniu grzechów i rozgrzeszeniu. Augustyn wyznaje i uwielbia. Pisząc Wyznania, jest od 14 lat chrześcijaninem, od 10 lat kapłanem i od 7 lat biskupem. I na tym etapie swojego życia mówi: „Jestem chorym człowiekiem”. Spodziewalibyśmy się, że po wielu latach jego poszukiwań, dramatycznym nawróceniu, posłudze biskupa, nie będzie miał już problemów. A on mówi, że jest chory, nie wtedy, gdy się nawraca, ale wtedy, kiedy ma już wieloletnie doświadczenie naśladowania Pana Jezusa. Ciekawe, jak zareagowaliby księża, gdyby któryś ze współczesnych biskupów wyznał, że jest chorym człowiekiem. Jeśli ktoś odsłania swoją słabość, to albo nas pociąga moc jego świadectwa, albo musimy to cynicznie wyśmiać, by nie konfrontować tego wyznania z własną słabością.
Zadaniem mentora jest zatem pomóc wydobyć całą słabość, doprowadzić człowieka do stwierdzenia, że potrzebuje leczenia.
Najbardziej potrzeba wtedy czegoś, co nazwałbym nieprzerażeniem się. Gdy św. Faustyna przychodziła do spowiedników i opowiadała o swoich objawieniach i przeżyciach, oni ją odsyłali przerażeni, ponieważ nie wiedzieli, co z nią zrobić, co powiedzieć. Bo wielu księży nosi w sobie przekonanie, że powinni umieć sobie zawsze poradzić. Ludzie też często oczekują, że ksiądz im powie, jaka jest wola Boża. Błogosławiony ksiądz, Michał Sopoćko, spowiednik, też się przeraził, ale przerażenie nim nie zawładnęło. Wiedział, że jest bezradny, ale nie zostawił Faustyny samej, choć i ona była przestraszona tym, co się dzieje, i nie mówiła mu wszystkiego. Podobnie jest z człowiekiem uzależnionym, który przychodzi do spowiedzi. Też kręci, zwodzi, nie mówi wszystkiego, a spowiednik nie może się tym przerazić. W Białej księdze anonimowych erotomanów jest takie zdanie: „Przedtem, zawsze pragnęliśmy, aby to terapeuta, współmałżonek lub Bóg za nas zerwał z nałogiem, aby nas po prostu uleczył. Teraz, to my zaprzestajemy, a wtedy, poprzez naszą kapitulację, moc Boga zaczyna rzeczywiście w nas działać”. To zdanie wskazuje, że człowiek uzależniony chce, by stał się cud. Chce, by ksiądz mu powiedział, jak się wyzwolić z nałogu, wskazał, jak sobie poradzić z sytuacją, z niedostatkami własnej wartości, relacjami z bliskimi. Oczekuje prostej recepty na wszystkie problemy.
Opisujesz sytuację, w której mamy do czynienia z człowiekiem świadomym własnego uzależnienia. Rozpatrzmy jednak taką: do konfesjonału przychodzi człowiek, który mówi, że nadużywa alkoholu, a gdy spowiednik się dopytuje, to się okazuje, że pije codziennie dwa piwa, a w niedzielę nie uczestniczy we mszy św., bo trzeźwieje po sobotniej libacji. Pobieżna znajomość choroby alkoholowej pozwala przypuszczać, że on już jest uzależniony, ale jeszcze to do niego nie dotarło. Jak w takiej sytuacji powinien się zachować spowiednik?
Powinien nazwać to, co widzi. Przynajmniej tyle. Tak jak w rodzinach alkoholowych warto powiedzieć, że tata albo mama pije. Warto powiedzieć coś, co sprawi, że uzależnionemu będzie mało przyjemnie. On przez alkohol szuka chwilowego komfortu, a nazwanie rzeczy po imieniu sprawi, że wybije się go z tego fałszywego dobrego samopoczucia. Droga zdrowienia prowadzi niestety przez konfrontację z bólem. Taki człowiek powinien usłyszeć od spowiednika: „Moim zdaniem, jesteś uzależniony”. Kropka!
Kropka?
Oczywiście nie. Ja mam zawsze przy sobie telefon do poradni leczenia uzależnień i pytam: „Czy byłbyś gotowy tam zadzwonić?”. Stosuję przy tym taktykę oswajania. Rozumiem bowiem, że osoba, która taką prawdę usłyszy, uruchamia wszystkie możliwe mechanizmy obronne, by nie dopuścić tych słów do świadomości. Zachęcam zatem nie do leczenia, ale do konsultacji ze specjalistą, by ten orzekł, czy dany człowiek powinien się przejmować, czy może spać spokojnie. Znam zresztą takie sytuacje, gdy ktoś poszedł z nadzieją, że dostanie glejt na trzeźwość, a po rozmowie ze specjalistą prawda do niego dotarła. „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” – Jezus nas prowadzi do demontowania spektaklu fałszu, który odgrywamy.
Ja z kolei czasem mówię człowiekowi, który po raz kolejny obiecuje, że nie będzie pił, iż jego postanowienie poprawy nie ma polegać na zaciskaniu zębów i niepiciu – wiem przecież, że i tak zapije – ale na poszukaniu pomocy specjalisty.
Masz rację, ale we mnie pojawia się lampka współczucia. Przecież, zwłaszcza mężczyźni, panicznie boją się lekarza i leczenia. Słysząc, że potrzebują leczenia, dowiadują się, że jest znacznie gorzej, niż sądzili. Zastanawiam się zatem, jak to samo powiedzieć, by ułatwić proces przekraczania bólu. Wspomniana wcześniej książka pokazuje, że właściwie wszyscy jesteśmy dotknięci jakąś chorobą, że po poprzednich pokoleniach dziedziczymy ich braki. Pociesza, że nie jestem jedyną osobą, która musi się leczyć. Zgadzam się jednak, że postanowienie poprawy musi polegać na kontakcie ze specjalistą.
Nasza rozmowa przeszła od bieguna do bieguna. Na początku wyrażałeś obawę, że gdy powiesz człowiekowi uzależnionemu: „Nie grzeszysz, tylko jesteś chory”, to on przestanie walczyć. Teraz się obawiasz, że mówiąc te same słowa, śmiertelnie go przestraszysz.
Specjaliści są zdania, że zwykle działa tu mechanizm wyparcia. Nie tyle zatem się boję, że człowiek tak się przestraszy, iż się upije. Raczej obawiam się, że mechanizmy obronne zadziałają tak, że powiedzenie wprost nie dotrze do niego. Z drugiej strony nie da się przewidzieć, jak zadziała Pan Bóg w sakramencie. Może człowiek, który usłyszy, że nie ma się wysilać i postanawiać poprawy, tylko się leczyć, tak się na ciebie wścieknie, że prawda do niego dotrze. Duch Święty może zadziałać przez łagodność, może zadziałać przez surowość.
Zdarza się, że terapeuci tłumaczą osobom współuzależnionym, że sposobem pomagania jest odmowa wspierania uzależnionego. Nie należy poprawiać jego błędów, nie należy ukrywać jego nałogu, tylko zgadzać się, by ponosił konsekwencje swoich czynów. Czasami wskazana jest wręcz separacja lub wyrzucenie z domu. W takiej sytuacji członkowie rodziny pytają, czy tak brutalne środki nie są grzechem, czy żona, która ślubowała wierność, może opuścić męża alkoholika, a matka nie wpuścić do domu syna narkomana.
Może lepiej nie używać argumentu o obowiązku. Bo brzmi to jak kolejna rzecz do wykonania. Wcześniej obowiązki polegały na doprowadzaniu do porządku domu, gdy alkoholik go zarzygał, dzwonieniu do pracy, by usprawiedliwić jego nieobecność, lub kryciu siniaków na twarzy po pobiciu. Teraz mają one polegać na wyrzuceniu kogoś z domu. Pokazywałbym, że czynnikiem leczącym jest rozbijanie tabu, wspólnego udawania, odgrywania ról, które nie są nasze. Pytałbym zatem, co będzie przywróceniem życia w prawdzie. Jeśli zbliżymy się do prawdy, będziemy bardziej autentyczni, przekręcając klucz w zamku, gdy mąż wraca pijany. Warto zadać osobom współuzależnionym pytanie, co by zrobiły, gdyby się nie bały. W rodzinach z problemem uzależnienia wiele zachowań dyktuje strach wzmocniony przewidywaniem najgorszej wersji wydarzeń. Nie da się go przezwyciężyć samodzielnie. Potrzeba terapeuty, który wesprze osobę współuzależnioną. Wyobrażam sobie bowiem, że jej jeszcze nie stać na zamknięcie drzwi przed alkoholikiem.
Wchodzisz w rolę terapeuty, a ja cię pytam jako spowiednika. Przychodzi do ciebie osoba, którą terapeuta podprowadza pod moment stanięcia w prawdzie. Ta osoba pyta spowiednika, czy nie jest grzechem wyrzucenie męża z domu, skoro ślubowała miłość, wierność i uczciwość małżeńską.
Mimo wszystko pokazywałbym, że stanięcie w prawdzie jest dobrą drogą. Przekonywałbym, że zaufanie terapeucie jest w tej sytuacji konieczne. Gdy idę do lekarza, mogę stawiać sobie pytania, czy zapisał mi dobry lek, ale jeśli mu nie zaufam, będę konfrontował jego diagnozy z innymi medykami albo wzmacniał jego leki innymi, to nic dobrego z tego nie wyjdzie. W tym wypadku odkrywanie prawdy jest drogą ewangeliczną, bo: „Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Powołałbym się też na argument z prawa kanonicznego, które mówi, że możliwa jest separacja, gdy dobro współmałżonka jest poważnie zagrożone. A w przypadku współuzależnienia zagrożone jest nie tylko zdrowie fizyczne, ale może przede wszystkim zdrowie psychiczne. Człowiek, dbając o swoje zdrowie, musi stanąć w prawdzie i stwierdzić, że do wyzdrowienia potrzebna jest separacja od osoby uzależnionej. Jezus takiemu wyborowi błogosławi.
Na szczęście mamy w Piśmie Świętym takie fragmenty, które zaprzeczają modelowi miłości utożsamionej z poświęceniem, samowyniszczeniem, tym, że lepiej oddać swoje życie, niż by bliźniemu miała się stać krzywda. To jest bardziej skomplikowane. Jezus mówi o sobie, że nie będzie łamał trzciny nadłamanej i gasił knotka o nikłym płomyku, ale gdy przychodzi do świątyni, to przewraca stoły i wypędza przekupniów. On nie stawał przed straganem, nie mówił potulnym głosem, nie opowiadał, że Mu bardzo przykro, ani nie pytał, czy może przewrócić stoliczek, tylko działał w gwałtownym gniewie. Jezus mówi: bądźcie niewinni jak gołębie i sprytni jak węże. Miłość będzie się wyrażała czasem przez wywrócenie stołu albo przez sprytnie zaplanowane działanie. Co w sytuacji rodziny z problemem uzależnienia oznacza wywrócenie stołu? Zdejmowanie komfortu z osoby uzależnionej. Czasem będzie to zgoda, by się obudziła we własnych odchodach, a czasem niewpuszczenie do domu. Jest to bowiem może jeden ze sposobów, by przebić się przez głuchotę uzależnionego, pozwolić, by prawda o jego nałogu dotarła do jego świadomości.
Ja jeszcze czasem pytam, jakie są owoce, skutki dotychczasowego okazywania miłości mężowi. Czy troska i chronienie go pozwoliły mu wyjść z nałogu, czy też sytuacja rodziny staje się coraz bardziej rozpaczliwa.
Dodałbym tylko, że najlepszym sposobem pomocy osobie uzależnionej jest zadbanie o siebie, o swoją prawdę, o swoją terapię. Tylko człowiek trzeźwo patrzący na rzeczywistość, widzący prawdziwie problem, jest w stanie podejmować właściwe decyzje. Tylko człowiek, który wyjdzie z roli narzuconej mu przez osobę uzależnioną, jest w stanie pomóc komuś trwającemu w nałogu.
Czyli zadbaj o siebie, byś mógł zadbać o współmałżonka.
https://wdrodze.pl/article/spowiednik-nie-moze-sie-przerazic/