Autor: Aneta Pisarczyk, psycholog
Dar z siebie
Codziennie dajemy coś z siebie innym ludziom. Z pobieżnych nawet obserwacji wynika, że niektórym osobom dawanie to przychodzi łatwiej, innym zaś sprawia ono znaczną trudność. Niektórzy z nas więcej zatrzymują dla siebie, inni natomiast chętniej dzielą się sobą oraz tym, co posiadają. Jaka jest miara dawania? Gdzie leży granica między braniem a dawaniem? Ile z siebie mogę dać innym? A ile od innych mogę przyjąć dla siebie?
Ile z siebie mogę dać?
Za wyżej postawionym pytaniem kryje się lęk. Podpowiada nam on, że dając, zaczniemy doświadczać pewnej formy niedostatku. Inni będą mieli, nam zaś zabraknie. Ulegając temu lękowi, nieraz troszczymy się głównie o to, by gromadzić. Ze spokojem jesteśmy w stanie podzielić się tym, czego mamy w nadmiarze. Kiedy nam zbywa, kiedy coś już nam nie odpowiada, kiedy mamy nadzieję na szybkie uzupełnienie własnych zasobów – wtedy dzielenie się wydaje się prostsze. W innych sytuacjach możemy być niejako zaprogramowani na nabywanie. Posiadanie wielu dóbr często sprawia bowiem, że czujemy się bezpiecznie. Daje nam także poczucie niezależności oraz sprawowania kontroli nad własnym życiem.
Przykład wielu osób, które hojnie dzielą się sobą z innymi, stawia nas jednak przed zaskakującym odkryciem. Dając bowiem, jeszcze więcej otrzymujemy. To „więcej” oznacza często dar zupełnie nowej jakości. Ofiarując rzecz materialną, możemy w zamian zyskać coś wzbogacającego nas w sferze psychicznej i duchowej – ludzką życzliwość, samozadowolenie, poczucie czynienia dobra lub bycia potrzebnym czy też głęboki i szczery uśmiech obdarowanego. Każdy nasz dar z siebie zaczyna żyć niejako własnym życiem – wraca do nas z nawiązką i staje się pomocny dla innych. Rozpoczyna się proces rodzenia się dobra. Jest on często bardzo subtelny, lecz sprytny obserwator może z łatwością go dostrzec. Dla zilustrowania tego procesu posłużmy się pewnym przykładem. Wyobraźmy sobie małżeństwo będące w trudnej sytuacji materialnej. Otrzymują pomoc finansową, którą wykorzystują na zaspokojenie podstawowych potrzeb bytowych swoich dzieci. Dzięki temu dzieci odzyskują wiarę w dobro, czują się wartościowe i zauważone przez innych. Zaczynają też lepiej funkcjonować w środowisku szkolnym i rówieśniczym. W przyszłości zaś być może same udzielą pomocy napotkanej ubogiej rodzinie.
Ile mogę od innych przyjąć?
A jak to jest z przyjmowaniem? Wydaje się, że to o wiele prostsze. I faktycznie, czasami tak bywa. W naszej naturze leży gotowość do brania. Małe dziecko żyje i rozwija się tylko i wyłącznie dlatego, że w doskonały sposób opanowało sztukę przyjmowania. Nie może samodzielnie funkcjonować, jest więc uzależnione od czyjejś chęci dawania. Dzieci, by móc prawidłowo rozwijać się, muszą być nastawione na branie, jest to dla nich jak najbardziej naturalną postawą życiową. Jeżeli zaś dziecko, np. borykające się z różnymi dysfunkcjami, nie potrafi przyjmować tego, co ważne z punktu widzenia jego dalszego rozwoju, wtedy rozwój ten nie przebiega w sposób optymalny i harmonijny. I tak na przykład dzieci autystyczne mają trudności z otwieraniem się na dotyk i bliskość innych, często nie reagują na propozycję wspólnych zabaw, nie potrafią odwzajemnić uśmiechu i spojrzenia w oczy. Przyjmują za to na siebie nadmiar bodźców zewnętrznych – zapachów, dźwięków, bodźców wzrokowych – i to wywołuje w nich lęk, wzrastające napięcie, a co za tym idzie – wycofywanie się z wielu aktywności.
By dawać, trzeba najpierw samemu przyjmować. W sztuce przyjmowania należy się ćwiczyć. Tylko pozornie jest ona prosta i oczywista. Można bowiem brać ze świata to, co tak naprawdę nie wypełnia naszego serca, nie rodzi dobrych owoców i nie kieruje nas w stronę dzielenia się tym, co posiadamy. Jednocześnie można być zamkniętym na przyjmowanie tego, co głębokie i piękne oraz dobre i prawdziwe. Dlatego warto, przyglądając się sobie, co jakiś czas podejmować refleksję nad tym, czym karmimy się na co dzień. W którą stronę nas to prowadzi? Czy pomnaża w nas dobro? Rodzi nadzieję? Pomaga wyjść ku innym?
A może tak dać własne serce?
W braniu i dawaniu należy zachować równowagę. Każda skrajność nie jest bowiem niczym dobrym. Niektóre osoby są nienasycone w przyjmowaniu – wciąż chcą więcej i wokół zdobywania tego „więcej” kręci się ich codzienność. Mogą one cały czas nie czuć się gotowe na dawanie. Tak są w stanie przeżyć całe życie. Zatracić można się jednak także w obdarowywaniu – osoby, które to zrobiły, często zaczynają żyć życiem innych, by uciec od własnych bolesnych spraw. Tymczasem serce przepełnione radością, to serce troszczące się o siebie i jednocześnie skierowane ku innym.
Jaka jest więc miara dawania? Czy pośmiertne oddanie narządu drugiej osobie to zbyt wygórowana poprzeczka? A gdybyśmy sami stanęli przed koniecznością przyjęcia daru czyjegoś serca lub nerki – czy zamknęlibyśmy się wtedy na nowe życie? Lęk podpowiada, że oddanie swojego narządu pozbawi nas czegoś ważnego. Tymczasem wierzymy, że po śmierci będziemy z Tym, który jest dawcą wszystkiego. Od Boga mamy życie i każdy nasz organ został nam przez Niego dany. My dar Bożego życia przyjęliśmy i możemy cieszyć się z niego tu na ziemi, a w przyszłości w pełni zrozumieć go w niebie. Transplantacja jest sposobem na podzielenie się tym darem z innymi, wtedy kiedy nam nie będzie on już potrzebny.